Mój pierwszy raz.

To było 3 lata temu.

Pomyślicie:

„Jakim cudem taka stara baba swój pierwszy raz miała 3 lata temu?”

Tak wyszło.

Ale po kolei.

To wcale nie miało się zdarzyć. Wszystkie znaki na niebie i ziemi czyli wejściówki na imprezę, zniknęły jak crocsy w Lidlu. Żeby takową zdobyć- należało udać się do jednego z centrów handlowych i na hasło „klucz” odebrać przepustkę na VIPowska imprezę. Zainteresowanie przerosło organizatorów bo wszystko rozeszło się w ciągu kilku godzin. Mi się jakimś cudem udało zgarnąć- jak się okazało OSTATNI egzemplarz ( jakiś znać że  ostatni będą pierwszymi? ;).

W ten oto sposób, pewnego ciepłego , czerwcowego wieczoru, zabrałam swoje najwygodniejsze fitnessowe Naje i wyruszyłam na miejsce imprezy. Myślałam: bieg na 6 km dla osoby aktywnej fizycznie? Bułka z masłem. Czy kiedykolwiek wcześniej biegałam? Jeśli sprint do autobusu też się liczy- to tak. Jechałam na tzw. pałę i to jeszcze w fitnessowych kapciach. Ale nie uprzedzajmy faktów.

Impreza zorganizowana przez Nike pod nazwą She Runs The Night miała na celu promowanie przede wszystkim marki ale też biegania, aktywności fizycznej i zdrowia. Był to jeden z pierwszych takich masowych i outdoorowych eventów marketingowych promowanych na fejsie. Muszę przyznać że byłam pod wrażeniem organizacji: Warszawska Starówka, tysiące dziewczyn ubranych w białe koszulki z różowym napisem ( stereotyp jakiś?). Wszystkie zachipowane (mierzenie czasu) i wyposażona w batoniki energetyczne oraz wodę (pakiet oczywiście na free).

Imprezę można było zaliczyć na 2 sposoby:

  1. Przebiec 6 km na czas
  2. Biec na chilloucie zaliczając po drodze tzw, strefy gdzie czekał chillout, wyżerka, sesja zdjęciowa i możliwość wrzutek samojebek na fejsa

 

Nie miałam żadnej strategii ani oczekiwań – chciałam się przekonać do biegania którego szczerze nie znosiłam.

Traf chciał że spotkałam znajomą, która regularnie biega i ona miała cel: życiówka! Baśka powiedziała że będzie moim „zającem” ( Czym??!!) Przepchałyśmy się zatem na samą linię mety ( wśród ok 2 tys biegaczek to nie było takie łatwe 😉 i ruszyłyśmy. Przez chwilę biegłyśmy razem, ale widziałam że świerzbią ją nogi i po jakiś 10 minutach zostawiła mnie na pastwę losu.

No dobra, no to biegnę.
To chyba nie potrwa długo.
Ciekawe.
Cholera- sznurówka!
Ale jak ja mam się zatrzymać? Zaraz mnie ktoś zdepczę. A chuj, biegnę okrakiem.

I biegłam. I biegłam. Wieczór był ciepły, sceneria niesamowita: podświetlone Centrum Kopernika, Most Świętokrzyski i Warszawska Starówka. I masa turystów którzy nie wiedzieli skąd ten dziki tłum bab wyskoczył i gdzie one biegną. Ale większość była uśmiechnięta i dopingowali nas . Przyznaję że wywoływało to banan na twarzy i mimo że mi się nie chciało (no bo po co) to biegłam. Mijając chorągiewkę z 3 km miałam kryzys:

Matko, ile jeszcze?!
Po cholerę ja to robię?
A może by tak sobie pospacerować?
Wdech i wydech, wdech i wydech.

I odpłynęłam. Nie wiem co się działo. Biegłam skupiona w 100% na oddechu. Nie pamiętam już co i kogo mijałam. Dotarcie do mety to była EUFORIA! Porozciągałam się, odebrałam medal, znalazłam Baśkę i wróciłam do domu.

czas: 24,06 na 6 km

Nie chodziłam przez 2 tygodnie…Rozwaliłam kolano. Złe obuwie, brak techniki, być może za dużo i za szybko jak na pierwszy bieg dłuższy niż do autobusu.

 

Czy było warto? Oczywiście! Czy polubiłam bieganie? Coś zaskoczyło, ale na zasadzie love- hate relationship.

steps Mój pierwszy raz.

Jak zabieracie się za jakąś nową aktywność fizyczną: nie bondzie jak ja- zróbcie to głową .