Jak już zapewne wiecie, a jeśli nie, to zapraszam do poprzedniego wpisu, mieszkałam w Stanach jakiś czas, i teraz, w związku ze zniesieniem wizy (jest to duże uproszczenie, ale wiecie, co mam na myśli), chciałam, razem z Wami, odbyć podróż do przeszłości, i przypomnieć sobie, jak mi tam było, i co mnie w Stanach zaskoczyło.
1. Otyli ludzie.
I tu Was zaskoczę. To nie tak, że ulice zalewa fala spaślaków. Nie. Ludzie w Stanach, są tacy, jak wszędzie. Są fit, są szczupli, normalni,ale też otyli- jak w każdym społeczeństwie. I tylko kilka razy widziałam skrajnie otyłe osoby poruszające się na specjalnych wózkach, i było to zazwyczaj w supermarketach.
2. Żarcie w supermarketach.
I to był szok! Serio, nie spodziewałam się, że można zamrozić absolutnie wszystko, i tak ułatwić proces „prowadzenia domu”. Oczywiście, że lepiej jest przygotować wszystko samemu, ale jeśli nie macie na to ani czasu, ani ochoty, to Stany są idealnym miejscem dla zabieganych/leniwych pan domu. I zaraz obok ogromnego wyboru dań gotowych, zaskoczeniem była ilość i różnorodność wszelkich słodkości i słoności, czyli tzw. junk food. I przyznam się, że zafascynowana różnorodnością tych produktów — bawiłam się w testera, co zaowocowało 10 dodatkowymi kilogramami. Niemniej, nie żałuję ani jednego pringlesa o smaku salt and vinegar, ani jednego kubka lodów ben&jerry, które pochłaniałam właśnie na kubki, nie porcje xD.
3. Żarcie w knajpach.
Filmy nie kłamią- te potrawy naprawdę są olbrzymie. Serio, to nie jest do przejedzenia dla normalnego żołądka. Do dziś pamiętam, że porcje owsianki zamówionej w jednej ze śniadaniowni. Myślę, że było to zrobione z całego opakowania płatków górskich, sowicie okraszona bakaliami, polana litrem miodu i dżemu. Ale burgery robią robotę. Pamiętam, że najbardziej smakowało mi In&Out, ale to było za czasów, kiedy 1.jadłam mięso, 2.w Polsce był tylko McDonalds i nie było hypu na burgery, więc poprzeczka nie była zawieszona zbyt wysoko. Rozczarowaniem natomiast było Taco bell i nie zostałam miłośniczką meksykańskiego fast food.
4. Kawiarnia jako 3 miejsce.
Tak, w Stanach odkryłam kawiarning, czyli chodzenie na kawę, nie tylko po to, żeby podładować się kofeina, ale przede wszystkim po to, żeby zrelaksować się, poczytać książkę, czy prasę, i uciąć sobie żywą pogawędkę z obsługą. To stało się moim rytuałem i jednym z ulubionych momentów dnia.
5. Ludzie.